Observation (Win, PS4, Xone)

Dzisiaj w #tlusteindyki odlecimy trochę od pixelartowych i roguelikowych akcyjniaków na rzecz mocno filmowego hard sci-fi przeżycia jakim jest Observation. Nie będzie to zbyt długi wpis bo w grze gdzie fabuła gra główną rolę, spojlerowanie czegokolwiek to grzech a gameplayowo też nie ma się za bardzo o czym rozpisywać, chociaż developerowi trzeba pogratulować pomysłu na głównego protagonistę 😉

O co chodzi?

Gra rozpoczyna się na międzynarodowej stacji kosmicznej „Observation” znajdującej się na orbicie okołoziemskiej. Stacja owa ucierpiała na skutek nieznanego zdarzenia co pozbawiło ją mocy i wprawiło w ruch kołowy. Dr Emma Fisher, oficer medyczny na stacji próbuje przywrócić moc i skontaktować się z Houston, niestety bezskutecznie. W końcu jednak udaje jej się jednak przywrócić do „życia” SAMa – czyli orbitalną AI kontrolującą systemy i funkcje stacji... i na tym poprzestanę żeby nie zepsuć nikomu możliwości odkrycia dalszej części samemu.

Gdzie jest haczyk?

Ano haczykiem jest że nie wcielamy się w panią Fisher jak moglibyście przypuszczać a w... SAMa czyli wspomnianą AI. Podczas gry będziemy starać się z pomocą Emmy skumać co właściwie się stało, znaleźć pozostałych członków załogi i opanować sytuację. Jako AI będziemy mieli do dyspozycji dostęp do kamer rozlokowanych w różnych pomieszczeniach, kontrolę nad drzwiami a właściwie włazami a w miarę przywracania systemów również o wiele więcej (bez spoilerów!). Samą rozgrywkę ciężko opisać – jest to generalnie gra logiczna z elementami przygodówki, jako SAM będziemy penetrować systemy stacji i starać się ogarnąć cały ten bajzel poprzez manipulację jej zasobami. Jeśli śmierdzi wam to trochę Odyseją Kosmiczną to trafiliście w dychę – w grze widać mocną inspirację ponadczasowym dziełem Kubricka ale gra nie jest tylko prostą zrzynką a fabuła obfituje w ciekawe zwroty akcji. To co urzeka w Observation to nie sam gameplay a klimat! Ciężki, klaustrofobiczny i nieco horrorowaty. Wąskie, opuszczone korytarze, oszczędna muzyka i całkiem niezła grafika sprawia że całe doświadczenie jest mocno imersyjne. Jednocześnie sposób prowadzenia narracji sprawia że cały czas czujemy że coś jest nie tak i nie pozwala zapomnieć że jednak gramy jako AI która mimo zaprogramowania na wykonywanie poleceń załogi... cóż, jest przecież inteligentnym bytem. Gierka nie jest zbyt trudna a przez to też niezbyt długa, da się ją ukończyć w dwa, może trzy wieczory. Mimo tego momentami sprawia wrażenie nieco nużącej ale nie dłużej niż przez kilka, kilkanaście minut zanim uda się nam popchnąć fabułę do przodu.

Dla kogo?

Jak napisałem we wstępie, polecam głównie dla fanów gier fabularnych (nie RPG) gdzie to historia gra pierwsze skrzypce. Jeśli podobały się wam filmy jak Odyseja Kosmiczna, Grawitacja czy The Moon i lubicie thrillery - sięgnijcie po nią tym bardziej, zwłaszcza jeśli nie macie co zrobić z kilkoma najbliższymi wieczorami.
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- Autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

9

Moonlighter (macOS, Win, Linux, PS4, XOne, Switch, iOS)

Sklep. Sklep to dla wszystkich miłośników RPG nieodłączna część zabawy. Obwieszeni gratami po nocnym rajdzie na zapyziały loch pełen goblinów strzegących kufrów pełnych żelastwa docieramy w końcu do wioski, aby pozbyć się w lokalnym sklepie ciążących w plecaku rupieci w zamian za złoto albo przydatne części ekwipunku. W Moonlighterze będziemy mogli wcielić się w właściciela takiego właśnie sklepu 😉

O co chodzi?

Tytułowy Moonlighter to właśnie nazwa naszego skromnego przybytku który odziedziczyliśmy po naszym ojcu. Mały sklepik będący częścią równie małej wioski nazwanej Rynoka podupadł sporo odkąd pobliskie lochy zostały zamknięte dla zwiedzających... znaczy się wszelkiego rodzaju poszukiwaczy przygód. Bez poszukiwaczy przygód nie ma lootu, a bez lootu nie ma obrotu ech... Właściciel sklepiku – Will – wpada zatem na genialny pomysł zakradnięcia się w nocy do jednego z lochów i spróbowania szczęścia samemu. A szczęście sprzyja odważnym.

Gdzie jest haczyk?

Moonlighter to kolejny proceduralnie generowany rogalik w raczej klasycznym stylu (patrz. Binding of Isaac albo Enter The Gungeon). 5 lochów do rozszabrowania, każdy utrzymany w odmiennym stylu (dżungla, pustynia, jaskinia itp. raczej standard), dziesiątki mobów dropiących różne dziwne rzeczy i samotny bohater próbujący się wzbogacić i przy okazji odkryć skąd do licha w ogóle wzięły się te lochy (bo kilkanaście lat temu ich jeszcze nie było :P). Twistem w standardowej formule jest fakt że oprócz nocnego wędrowania po lochach jesteśmy właścicielem wspomnianego sklepiku więc w dzień będziemy musieli stanąć za ladą i próbować opchnąć nazbierane szpargały lokalnym i przyjezdnym klientom. Nasz towar będziemy musieli wycenić na podstawie reakcji klientów i popytu – jeśli cena będzie za wysoka – nikt go nie kupi, jeśli za niska, będziemy stratni i może się okazać że koszt miksturek i ekwipunku na naszą kolejną wyprawę będzie przewyższał nasze zyski. W miarę postępów w grze będziemy mogli wydać naszą ciężko zarobioną mamonę na nowy pancerz i oręż a także ulepszyć nasz sklep dodając do niego więcej miejsca na towary czy dodatkowe skrzynie na zapleczu gdzie będziemy trzymać nasze skarby. Będziemy mogli nawet rozbudować samą wioskę np. Skłaniając bankiera do osiedlenia się w niej, dzięki czemu będziemy mogli inwestować naszą kasę w bitkojny Pomysł brzmi nieźle i na początku byłem naprawdę zafascynowany jak to wszystko fajnie grało. Im dalej w las jednak okazuje się że Moonlighter to trochę zmarnowany potencjał i niejako samograj. Po pierwsze gra jest mocno za prosta jak dla mnie, lochy będziemy raczej opuszczać kiedy zapełnimy nasz ekwipunek niż po to żeby umknąć przed goniącymi nas niemilcami. Przez całe 10h gry zginąłem może z 5 razy. Nawet bossowie nie są jakimś wielkim wyzwaniem a po ulepszeniu ekwipunku przedzieramy się przez nich jak Lancelot przez majtki Ginewry. Po drugie nasz sklepik wyraźnie mógłby być bogatszy w opcje, jedyne co możemy zrobić to sprzedawać nasze bibeloty i może okazjonalnie wziąć jakieś zlecenie (przynieś mi 10 skrzydeł nietoperza) które generalnie olewałem, bo po co skoro i tak mogę je sprzedać, nawet jeśli trochę taniej. Brakowało mi handlu z prawdziwego zdarzenia, kupowania gratów od odwiedzających nas herosów, jakiegoś targowania się czy barteru. Ilość rzeczy do wykucia u kowala i upgradów naszego sklepu i wioski także nie powala, a całą grę można skończyć w 10h i pod koniec było to już trochę nużące.

Dla kogo?

Mam mieszane uczucia co do Moonlightera, pierwsze wrażenie jest generalnie bardzo w porządku. Gra ma pomysł na siebie i kilka ciekawych unikatowych mechanik ale niestety im dalej tym coraz nudniej – fakt jednak że grę można ukończyć w kilka godzin działa niejako na jej korzyść w tym przypadku (w 2019 został wydany do niej dodatek którego nie ograłem). Plusem jest również ciekawe zakończenie które wyjaśnia tajemnicę istnienia lochów, no przyznam że jest naprawdę zrobione z fantazją. Generalnie gra dobrze sprawdza się jako przerywnik między jednym dużym tytułem a drugim i jeśli podejdziemy do niej w taki sposób, potrafi dostarczyć sporo zabawy.
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania.

9

Monster Train (Windows)

Siema lurki, dzisiaj w #tlusteindyki cos dla fanów karcianek, roguelików (jakżeby inaczej) i Dungeon Keepera, czyli w końcu możemy zagrać tym złym! Monster Train to kolejna gierka z bardzo oryginalnym pomysłem na rozgrywkę.

O co chodzi?

A więc piekło zamarzło! Dosłownie. Dzięki wysiłkom anielskich zastępów demoniczne hordy stoją na granicy zagłady, pokonać ich może jedynie załoga piekielnego pociągu na którego czele stoi gracz. W pociągu przemierzającym pustkowia znajduje się ostatni odłamek piekielnego stosu który może na nowo rozpalić wygasłe piekielne paleniska. Jedyne co musimy zrobić to dostarczyć go do piekielnych wrót – jak możecie się domyślić, nie będzie to jednak proste zadanie.

Gdzie jest haczyk?

Ciężko będzie w jakiś zrozumiały sposób opisać rozgrywkę w Monster Train ale spróbujmy. Wspomniany więc pociąg śmiga sobie przez pustkowia podzielone na 9 etapów, na każdym z nich będziemy musieli stoczyć walkę (oczywiście w turach) ze świetlistymi aby ruszyć dalej. Sam pociąg jest podzielony na 4 piętra, na trzech z nich możemy rozlokować dostępne nam demony które będą próbować ubić aniołki zanim dostaną się one do pomieszczenia z demonicznym kryształem na 4 piętrze. Przeciwnicy wchodzą co turę na najniższe piętro, i bez względu na to czy ich ubijemy czy nie wspinać się będą co piętro aż na samą górę, trzeba więc zarządzać naszymi demonami dość mądrze zamiast rzucić wszystkich koksów na pierwszy poziom. Wspomagać będziemy się oczywiście różnego rodzaju czarami, nakładać statusy i generalnie robić to co po demonach można się spodziewać. Pomiędzy walkami będziemy odwiedzać różnego rodzaju przystanki na których będziemy mogli rozbudować swoją talię, ulepszyć istniejące karty czy kupić potężne artefakty które dadzą nam buffy albo zmienią mniej lub bardziej zasady gry, a co trzy etapy będziemy musieli zmierzyć się z bossem który wzbudzi strach nawet u najbardziej ohydnego Boruty. Nie ma co ukrywać że gra jest mocno powtarzalna, 9 etapów to nie za wiele i po kilku godzinach pewnie uda się wam dowieźć kryształ do celu, cały diabeł tkwi jednak w szczegółach oraz tonie kart i mutatorów do odblokowania. Otóż na wycieczkę do piekła wybierzemy się demonami będącymi członkami jednego z 5 klanów (przy czym na początku mamy odblokowane tylko dwa). Możemy wybrać jeden główny i jeden poboczny klan co będzie miało wpływ na dostępne karty. Mało tego, każdy z klanów posiada dwóch czempionów, czyli przedemonów rosnących w siłę w miarę postępów w grze wokół których najprawdopodobniej będziemy budować swoją całą talię. Oczywiście każdym klanem gra się inaczej, jeden będzie skoncentrowany na silnych atakach i buffowaniu się pancerzem, inny będzie posługiwał się głównie magią a kolejny nakładał męczące statusy. Oprócz tego każde ukończenie gry będzie zwiększało jej stopień trudności dodając przeciwnikom HP czy nowe umiejętności, sami również będziemy mogli wpływać na rozgrywkę włączając i wyłączając różne mutatory, czy też nawet zwiększać poziom trudności poszczególnych walk w zamian za lepsze nagrody. Same bitwy to jazda bez trzymanki, HP i obrażenia liczy się tutaj w dziesiątkach a czasem i w setkach punktów a mnogość różnych mechanik przyprawia o zawrót głowy – kiedyś wygrałem ostatnią walkę buffując HP mojego czempiona i nakładając mu kolce które zadawały obrażenia ilekroć ktoś nas zaatakował więc boss po prostu się o mnie rozbił 😉 Trzeba jednak przyznać że gra nie jest zbyt żywotna, mocno brakuje tutaj multiplayera który jednak w karciankach się przydaje. Ciężko również na początku połapać się co się z czym je bo gra tylko mniej więcej tłumaczy co i jak, ale jak już złapiecie wiatr w żagle to można tutaj wykręcać takie combosy że głowa mała.

Dla kogo?

Na pewno dla fanów karcianek i deck builderów których na rynku w sumie aż tak wiele nie ma (jest jeszcze niezłe Slay The Spire, ale Monster Train jednak lepszy) a także dla kogoś kto szuka szybkiej i przyjemnej gierki która może włączyć jak ma pół godzinki wolnego.
#grykomputerowe #gryindie

5

Papers, Please (Win, Os X, iOS, Linux)

Papers, Please jest całkowicie unikalnym doświadczeniem ciężkim w porównaniu do jakiegokolwiek innego tytułu i dowodem na to że absolutnie każdy, nawet najbardziej poryty pomysł można przekuć w dobrą grę – jeśli tylko wiemy jaki chcemy osiągnąć efekt.

O co chodzi?

W Papers, Please wcielamy się uwaga uwaga... w inspektora (czy też ciecia :P) straży granicznej a naszym zadaniem będzie sprawdzanie papierów osób chcących przekroczyć granicę naszego pięknego kraju - Arstotzki. Tylko tyle i aż tyle. Codziennie rano pomaszerujemy do naszej budki w której spędzać będziemy dzień za dniem sprawdzając paszporty (brak wolnych weekendów!) i starając się przeżyć za mizerną wypłatę jaką otrzymywać będziemy w zamian za naszą ciężką harówkę. Brzmi nudno? Nic bardziej mylnego. Przez tłumy przewalające się przez granicę przewinie się sporo ciekawych osobistości, a sama Arstotzka (która zalatuje mocno komunistycznym stanem) lubuje się w papierologii bardziej niż polskie urzędy.

Gdzie jest haczyk?

Papers, Please warto sprawdzić chociażby ze względu na świeże podejście do gameplayu ale również za świetne zaimplementowanie go w grze. Tak jak napisałem we wstępie wszystko co robimy to kontrolowanie dokumentów aby upewnić się że są one zgodne z prawem. Na tej podstawie udzielać będziemy zgodę bądź odmowę na wstęp. Pod koniec każdego dnia pracy otrzymywać będziemy wypłatę uzależnioną od ilości wpuszczonych osób, łapówek oraz kar finansowych za popełnione błędy. Następnie nasza mizerną wypłatkę będziemy musieli rozdysponować pomiędzy czynsz, jedzenie czy ogrzewanie tak aby zapewnić byt sobie i naszej całkiem licznej rodzinie. Gra zaczyna się w miarę przyjemnie, sprawdzamy sobie paszporty i zgarniamy kasę. Szybko jednak sytuacja polityczne oraz wydarzenia na granicy skomplikują nasze klawe inspektorskie życie. Po kilku dniach razem z paszportem trzeba będzie mieć aneks potwierdzający cel wizyty, potem pozwolenie na pracę, następnie świstek potwierdzający tożsamość, certyfikat szczepień, paszport dyplomatyczny, zdjęcie swojego kota i gipsowy odlew pośladków! Polityka gra tu duże znaczenie i w zależności od sytuacji będziemy dostawali ekstra instrukcje na które również trzeba będzie zwracać uwagę. Do tego będziemy musieli rozglądać się za kontrabandą czy też sprawdzać czy osoba z okienka nie jest poszukiwanym przestępcą. Oczywiście wszystko w rytm tykającego zegara – im więcej osób obsłużymy, tym więcej kasy przyniesiemy do domu co pozwoli nam przeżyć do kolejnego dnia. Jeśli jednak się pomylimy i wpuścimy do kraju kogoś z np. Nieważnym paszportem, dostaniemy po portfelu i tak koło się zamyka. Gra zawiera losowo generowane postacie, do tworzenia których wykorzystywane są przygotowane przez twórcę szablony, oraz unikalnych bohaterów którzy przewijają się za każdym razem kiedy gramy tryb fabularny. Podczas gry staniemy również przed wieloma wyborami moralnymi – czy wpuścić do kraju narzeczoną naszego kompana z ochrony placówki jeśli jej dokumenty nie są kompletne? A może pomóc grupie wywrotowców walczyć z opresyjnym aparatem państwowym Arstotzki? Nasze wybory doprowadzą nas do jednego z 20 zakończeń gry (z czego większość jest generalnie nieciekawa dla naszego inspektora 😉), możemy także sprawdzić się w trybie endurance i zobaczyć jak długo udałoby nam się przeżyć za komuny hehe.

Dla kogo?

Grę mógłbym spokojnie polecić dla wszystkich fanów tzw. „symulatorów pracy” – Car Mechanic Simulator, Euro Truck Simulator czy jakieś farming simulatory – to może być coś dla was. Myślę że dobrze bawić będą się przy niej również osoby które lubiły za dzieciaka zagadki w szukanie różnic pomiędzy dwoma obrazkami często drukowane w kolorowych czasopismach dwie dekady temu 😉
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

6

INSIDE (WIN, iOS, Xone, PS4, Switch, macOS)

Zbliża się weekend więc dla niedzielnych graczy dzisiaj w #tlusteindyki przyjemna logiczno zręcznościowa platformówka INSIDE którą można ukończyć w jeden – dwa wieczory. Wierzcie mi jednak że będziecie ją pamiętać na długo 😊

O co chodzi?

W Inside wcielamy się w postać chłopca który z niesprecyzowanych powodów budzi się w środku lasu u podnóża jakiegoś urwiska i rusza w jedyną możliwą stronę czyli jak to w platformówkach się przyjęło – w prawo. Po kilku krokach okazuje się że lepiej nie obnosić się ze swoją obecnością gdyż wyraźnie jesteśmy poszukiwani i to bynajmniej nie po to aby zapewnić nam schronienie, kocyk i kubek z gorącą herbatą. I to z grubsza tyle – nie ma żadnego innego wprowadzenia, nie wiemy kim jesteśmy i co mamy robić ani gdzie idziemy i po co... aby w prawo i do przodu.

Gdzie jest haczyk?

Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. Cała gra utrzymana jest w bardzo mrocznej stylistyce zahaczającej o horror. Nie uświadczymy tutaj jednak klasycznych tanich jumpscare’ów a całe napięcie i poczucie niepewności oraz zaszczucia jest budowane przez świat który będziemy przemierzać oraz to jak jest on zaprezentowany w grze. Brak jakiegokolwiek kontekstu jest bardzo ciekawym zabiegiem i odkrywanie o co chodzi w grze jest głównym motorem napędowym który pcha nas naprzód. Fabułę będziemy poznawać głównie dzięki lokacjom które będziemy przemierzać oraz to co się w nich dzieje a samo zakończenie wprost zrywa skalp z głowy. Rozgrywka jest miksem platformówki i zręcznościówki poprzetykanym różnego rodzaju łamigłówkami środowiskowymi, nieraz bardzo pomysłowymi mimo że nie powinny nikomu sprawić większych kłopotów. Jak już wspomniałem gra jest w miarę krótka ale za to bardzo różnorodna, nowe mechaniki są wprowadzane często więc nie sposób się nimi znudzić. Na oddzielne zdanie zasługują mistrzowskie animacje i świat gry, który mimo że prosty jest mega plastyczny, możemy poruszać się tylko w prawo i w lewo ale kamera często zmienia perspektywę a na drugim planie nieraz bardzo dużo się dzieje. Poczucie immersji pogłębia również fakt że na ekranie nie ma absolutnie żadnych przeszkadzajek w stylu hp, kompasu czy innych śmieci, tylko my i brudny niegościnny świat niemal całkowicie pogrążony w ciszy. Bo zapomniałem wspomnieć że muzyka i dźwięki są tu bardzo, bardzo oszczędne co jeszcze bardziej podkręca klimat. Biegnąc przez ogromną pogrążoną w ciemności halę słysząc jedynie echo naszych kroków można naprawdę dostać gęsiej skórki.

Nie ma tu za wiele co dodać aby nie spoilerować – gorąco polecam. A jeśli wam się spodoba, polecam również spróbować utrzymanego w podobnym klimacie Limbo, które jest poprzednią grą studia Playdead. Albo Little Nightmares – słyszałem że podobny klimat ale ten tytuł mam dopiero na liście do ogrania więc nie wiem.
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

10

Enter The Gungeon (Win, OS X, Linux, PS4, XOne, Switch)

Lurki pamiętacie jak za dzieciaka grało się w Contrę na 168 in 1 na starym pegazie? Gra była wściekle trudna i wydawało się że w podstawowej wersji jest to niemożliwe aby przejść dalej niż do drugiego poziomu z jedynie dwoma życiami które dostawaliśmy na starcie. W miarę jednak poznawania gry i katowania jej na okrągło okazywało się że no kurde, jednak się da! No to tak samo jest z Enter The Gungeon

O co chodzi?

Historia w enter the Gungeon jest w miarę prosta jednak nie sposób nie odmówić jej uroku, postaram się więc ją streścić w kilku słowach. Na planecie Gunmeyde zamieszkanej przez pistoleto i nabojopodobne stworki była sobie forteca na którą spadł ogromny nabój niszcząc ją całkowicie. Poprzez bliżej niesprecyzowaną magiczną siłę nabój ów stworzył pistolet którym można zabić przeszłość (wyglądający jak zwykły rewolwer tylko że z wygiętą o 180 stopni lufą xD). Mieszkańcy planety odbudowali fortecę ukrywając magicznego gnata na samym jej dnie a rolą gracza który wcieli się w jednego z awanturników chcących zdobyć magiczny pistolet będzie dotarcie na jej samo dno i cofnięcie się w czasie celem zmiany swojej przeszłości. Prawda że brzmi oryginalnie?

Gdzie jest haczyk?

Enter the Gungeon to typowy rogalik, wybieramy jednego z 4 kandydatów chętnych dać się nafaszerować ołowiem i zbiegamy sobie do lochu z zamiarem dostania się na samo jego dno czyli piętro piąte. Każdy bohater ma nieco inną broń startową i umiejętności a w miarę postępów będzie można również odblokować kilka dodatkowych postaci. Przemierzając proceduralnie podzielone na pokoje lokacje będziemy musieli rozstrzelać setki jeśli nie tysiące wrogów rożnego rodzaju którzy bynajmniej nie będą spokojnie stać i czekać aż nam się to uda. Ułatwiać nam to zadanie będzie lekką ręką licząc około 300 (!!) różnych broni które będziemy odblokowywać w miarę postępów w grze (głównie za kredyty zdobywane z pokonywania bossów) i chyba z drugie tyle przedmiotów dających różne pasywne bonusy a nawet synergie z naszymi gnatami. Bronie i przedmioty będziemy zdobywać po zabiciu bossów czających się na końcu każdego piętra, bądź też z porozrzucanych po pietrach skrzyń. Te są jednak zamknięte na klucz który mimo że uniwersalny, jest dość rzadkim przedmiotem do znalezienia więc czasem trzeba się zastanowić czy otworzyć małą skrzynkę, czy może zostawić go sobie na później i poszukać większej skrzyni z której może wypaść lepszy item. Tego typu wyborów jest tutaj masa. Użyć tego pistoletu czy tego, u sklepikarza kupić amunicję czy HP (z zabitych wrogów zbierać będziemy łuski które stanowią walutę w grze), kupić amunicję do uzi czy do pistoletu strzelającego zatrutymi T-Shirtami (xD) i tak dalej. Każda z postaci oprócz swoich unikatowych gnatów i umiejętności wyposażona jest w dwa tzw. blanki (odnawiające się co piętro) których użycie czyści cały pokój z latających wszędzie pocisków a także możliwość wykonywania uników czyli generalnie przewrotu podobnego do tego z serii Dark Souls podczas którego jesteśmy niewrażliwi na obrażenia. Największą radość w Enter The Gungeon sprawia chyba odkrywanie samej gry i zależności pomiędzy różnymi broniami, itemami i przeciwnikami. Opisy samych pukawek i znajdziek są raczej humorystyczne i tylko z grubsza opisują co jak działa, nie znajdziemy tu tabelek ze statystykami HP przeciwników czy obrażeń jakie zadajemy, wszystko trzeba wyczuć. Jakież było moje zdziwienie kiedy odkryłem że jedna z broni połączona z konkretnym itemem może otwierać skrzynki bez użycia kluczy - profit! Nie można nie dodać że gra jest no... cholernie trudna, tak trudna że sam mam nabite nieco poniżej 50h a nie udało mi się jej jeszcze ukończyć ani jedną postacią (ale już jestem blisko!) Jeśli jednak damy jej szansę i nauczymy się co jak działa, okaże się że jednak nie jest tak źle a przefruwanie przez pokoje jak duch śmierci zostawiając za sobą tylko zgliszcza czy uniknięcie potężnego kombosa z setek pocisków naprawdę daje mega satysfakcję.

Generalnie mocno polecam każdemu kto lubi klimaty bullet hell i absurdalne poczucie humoru – słyszałem że gra jest podobna do Binding Of Isaac – w które sam jeszcze nie grałem, ale jeśli ktoś grał to będzie wiedział czego się spodziewać.
#gryindie #grykomputerowe #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

9

Valiant Hearts (Win, PS3, PS4, X360, XOne, Switch, iOS, Android)

Do tej pory w serii #tlusteindyki gościły gry dość długie i trudne żeby nie powiedzieć hardkorowe, więc dzisiaj dla odmiany zręcznościowa przygodówka 2D od Ubisoftu którą można przejść przy herbatce w kilka wieczorów.

O co chodzi?

Akcja gry rozgrywa się podczas I wojny światowej (albo jak ją wtedy nazywano wielkiej wojny). Konfliktu nieco już zapomnianego zwłaszcza z perspektywy polaków którzy no cóż, mieli swoje problemy (jak na przykład brak swojego państwa). Podczas gry będziemy mieli okazję sterować czterema postaciami których zazębiającą się historię poznamy przemierzając zrujnowane miasta, niebezpieczne okopy i tunele czy obozy wojskowe, zarówno sojuszników jak i nieprzyjaciół. W tej niebezpiecznej wędrówce często towarzyszył nam będzie najlepszy przyjaciel człowieka czyli bukłak z bimbrem... wróć - pies o imieniu Walt.

Gdzie jest haczyk?

Valiant Hearts nie próbuje odkryć ameryki i gameplayowo jest całkiem przyjemną grą logiczno – zręcznościową jednak bez jakiegoś zacięcia na oryginalne mechaniki. Łamigłówki które będziemy rozwiązywać raczej nie sprawią nam kłopotu, ot przynieś, podaj, przesuń, traf kamieniem w garnek, wyślij psa żeby wyłączył prąd, a elementy zręcznościowe również nie są zbyt męczące dla kogoś kto oczekuje czystej przygodówki. Wydaje się że założeniem twórców było aby w przystępny sposób przybliżyć nam historyczne realia I wojny światowej niż stworzyć jakieś magnum opus gier indie i jeśli podejdziemy do gry w taki sposób, na pewno się nie zawiedziemy. Trzeba jednak uczciwie przyznać że gameplay jest naprawdę różnorodny i raczej ani przez chwilę nie będziemy czuć znużenia jakimiś powtarzalnymi mechanikami (co w grach Ubisoftu jest normą). Historia opowiedziana w grze jest bardzo ciekawa i zgrabnie łączy wątki kilku postaci w jedną spójną całość, jednocześnie zabierając nas w podróż po całej Europie dając nam okazję do szturmu na fort w Verdun czy uczestnictwa w ofensywie na Somme. Gra wprost roi się od historycznych ciekawostek i za każdym razem stara się wtrącić jak nasze położenie czy działania miały się do prawdziwych realiów życia w czasach wielkiej wojny. Znajdziemy tu mnóstwo szpargałów z bogatymi opisami do czego były one używane a za każdym razem gdy zmienimy lokację, dostaniemy porcję krótkich dokumentów ze zdjęciami przybliżających jej historyczne znaczenie. Oprawa i muzyka jest doskonała i mimo że na początku wszystko wydaje się nieco infantylne, szybko zrozumiemy że fabuła raczej nie należy do historyjek dla dzieci.

Podsumowując – Valiant Hearts to bardzo przyjemne i relaksujące doświadczenie idealne dla graczy nastawionych bardziej na fabułę niż akcję. Całą grę można ukończyć w kilka godzin ale nie pozostawia ona po sobie jakiegoś uczucia niedosytu, wszystko jest przemyślane, historia poprowadzona zgrabnie i bez zbędnych dłużyzn a zmieniający się gameplay i sama chęć dowiedzenia się co było dalej skutecznie przykuwa do ekranu a zakończenie naprawdę potrafi złapać za serducho, polecam.
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

7

Dead Cells (Win, Ps4, Xone, Switch, MacOS, Linux)

Grając w tego dwuwymiarowego roguelitowego slashera od Motion Twin naprawdę nieraz można poczuć się jak prawdziwy ninja przelatując na pełnej ku*wie pomiędzy tabunami wrogów rozpryskujących się na kawałki pod ciosami naszego miecza, albo włóczni, albo buta, łuku, tarczy, młota, topora czy kuszy czyli kolejna zręcznościówka w #tlusteindyki

O Co chodzi?

W Dead Cells przyjdzie nam grać... ożywionym trupem zrzuconym na samo dno opanowanego przez zło więzienia. Jako że trupów w więzieniu nie brakuje, nie powinniśmy się za bardzo martwić jeśli nie uda się nam z tego więzienia wydostać, bo właśnie do tego będziemy dążyć w grze. Zapytacie, po co trup miałby się wydostawać z więzienia? Ano – nie wiadomo, zapewne tytułowe komórki (przypominające zieloną galaretowatą maź) opanowujące lekko nadgnite ciała kolejnych więźniów mają w tym jakiś cel. W trakcie naszej wędrówki będziemy dowiadywać się ze strzępków informacji co dokładnie stało się z więzieniem (i całą wyspą na której ono się znajduje) które cóż... wyraźnie straciło możliwość więzienia kogokolwiek gdyż po lokacjach wałęsają się różnego rodzaju zombiaki, szkielety, przerośnięte skorpiony i diabli wiedzą co jeszcze – a wszyscy chcą nam zrobić kuku. Wszystko to utrzymane jest w nieco sarkastycznym tonie, widać że gra nie traktuje się do końca na serio ale doskonale pasuje to do pokręconego designu świata Dead Cells.

Gdzie jest haczyk?

Cóż, fabuła nie jest zbyt mocną stroną Dead Cells za to gameplay – miodzio. Podczas naszej wędrówki przez więzienie, kanały, kostnice i dalej aż do pałacu tajemniczego króla zmuszeni będziemy przedzierać się przez tabuny wrogów a pomagać nam w skutecznej eksterminacji zła będą dziesiątki różnych oręży od mieczy, tarcz i łuków po pułapki, granaty czy skille które będziemy odblokowywać w miarę postępów w grze używając do tego waluty jaką są dusze pokonanych niemilców. Jest tego naprawdę zatrzęsienie przy czym naraz możemy posiadać dwie podstawowe bronie (miecz/tarcza + broń dystansowa) oraz dwie poboczne (pułapki, granaty, skille) a przeciwników możemy zamrażać, podpalać, razić prądem, spowalniać, ranić, truć i generalnie robić im bardzo bardzo na złość. Nasze bronie i umiejętności będziemy mogli ulepszać pomiędzy poszczególnymi etapami za złoto które jednak nie sypie się aż tak gęsto jak byśmy chcieli a w dodatku jesteśmy zdani na łaskę RNG. Ponadto w miarę jak docierać będziemy dalej i dalej odblokujemy również dodatkowe umiejętności jak podwójny skok czy możliwość teleportacji które pozwolą nam dostać się w niedostępne na początku miejsca czy całe lokacje. Gra się w to naprawdę przyjemnie, gierka jest szybka, płynna i świetnie animowana, jednak o ile po kilku godzinach przez początkowe lokacje będziemy przelatywać jak błyskawica zostawiając za sobą niezliczoną ilość trupów, wystarczy chwila nieuwagi aby szybko zamienić się z powrotem w gnijące zwłoki, zwłaszcza w dalszych etapach gdzie naprawdę będziemy musieli planować każdy krok. Co kilka lokacji spotkamy również bossów, każdy z nich jest srogim złodupcem i bądźcie pewni że pierwsze kilka spotkań z każdym z nich to pewna droga z powrotem na dno więzienia. Jedyne do czego mógłbym się przyczepić to fakt że przy takim zatrzęsieniu broni, pułapek itd. Spora część z nich jest mocno bezużyteczna i będzie robiła tylko za złom który będziemy przerabiać na złoto.

Tak naprawdę ciężko cokolwiek więcej o Dead Cells napisać, sam pomysł na grę jest prosty jak budowa cepa, ale chlastanie kolejnych potworków jest naprawdę przyjemne a design lokacji, tony przedmiotów do odkrycia i wysoki poziom trudności połączony z doskonałymi mechanikami walki skutecznie przykuwają do gry na długie godziny.
#grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

7

Darkest Dungeon (PC, PS4, Vita, Switch, XOne, Linux, iOS)

Ah cóż to jest za gra, w momencie gdy pisze te słowa mam ochotę znowu zainstalować Darkest Dungeon i zagłębić się w przeszukiwaniu piwnic i lochów mrocznej posiadłości, mimo że wiem że mi się nie uda bo nie mam qrwa cierpliwości do tej $%&*# gry!

O co chodzi?

Darkest Dungeon to chyba jedna z najgłośniejszych gier indie ostatnich lat, dungeon crawler z niecodziennym pomysłem na rozgrywkę który już zdążył być skopiowany w kilku innych tytułach z lepszym bądź gorszym skutkiem. W grze sterować będziemy ekipą złożoną z czterech awanturników zamierzających zgłębić tajemnice wspomnianej posiadłości w której lochach zalęgło się pierwotne zło. Do wyboru będziemy mieli kilka lokacji podzielonych na questy z rosnącym poziomem trudności a sama rozgrywka sprowadza się do eksploracji lochów, czyszczenia ich z niemilców podczas turowych starć i zbierania ton świecidełek, złota i expa które wymienimy na ulepszenia ekwipunku i umiejętności. Nasza bazę wypadową stanowi pobliskie miasteczko Hamlet w którym będziemy mogli zarządzać naszą drużyną którą będziemy mogli poskładać z kilkunastu herosów podzielonych na klasy w zależności od ich roli w drużynie. Miasteczko posiada spodziewane dla RPGowych miasteczek udogodnienia jak sklep, kowal, szpital czy tawerna. Brzmi całkiem standardowo, ale tym co Darkest Dungeon wyróżnia z innych dungeon crawlerów jest sama rozgrywka i poziom trudności.

Gdzie jest haczyk?

Bardzo ciekawą innowacją w Darkest Dungeon jest wprowadzenie do gry mechaniki stresu. Otóż nasi herosi oprócz standardowego paska życia posiadają także pasek stresu, który zapełnia się w momencie gdy na przykład zgaśnie nam pochodnia, oberwiemy krytycznym ciosem albo jeden z naszych bohaterów zginie. Jeśli pasek stresu zapełni się do końca – nasza postać może... oszaleć. Skutkowało to będzie niezbyt przyjemnymi zachowaniami w zależności od modyfikatora. Nasz bohater może kraść nam skarby, kaleczyć się podczas walki albo wpływać na morale reszty drużyny. Jeśli zdecydujemy się mimo wszystko kontynuować wędrówkę i pasek stresu zapełni się po raz drugi, nasz wojak może zejść na zawał serca. Jest to szczególnie bolesne bo w grze funkcjonuje permadeath – czyli kiedy nasz wysokolevelowy wykoksowany tank padnie – to jedyne co możemy zrobić to odwiedzić go na cmentarzu i zatrudnić nowego - całkowicie zielonego chojraka. A o śmierć jest w DD bardzo łatwo głównie dzięki wysokiemu poziomowi trudności i mocnemu RNG – szanse na trafienie niektórymi skillami oscylują w granicach 30-60% a HP i DMG liczy się raczej w dziesiątkach niż setkach punktów. Jednocześnie wszystko jest tutaj niesamowicie drogie a przeciwnicy, a zwłaszcza bossowie, którzy potrafią jednym strzałem doprowadzić na skraj śmierci całą drużynę będą się wam śnić po nocach. Podczas wędrówki po lochach nasi bohaterowie mogą również nabawić się różnego rodzaju chorób a także wyhodować dziwne nawyki które będą wpływać na ich statystyki i zachowanie. Te modyfikatory jak również poziom stresu nie znikają magicznie po ukończeniu lochu i aby ponownie doprowadzić herosów do stanu używalności trzeba będzie umieścić ich w szpitalu, albo pozwolić im zapić smutki czy też poumartwiać się w klasztorze co automatycznie wyłącza ich na jakiś czas z rozgrywki. Grając w DD trzeba przyzwyczaić się że cały czas będziemy balansować na granicy życia i śmierci a wszystkie nasze wybory są wyborami pomiędzy mniejszym złem. Niemal każdy skill czy amulet jest skonstruowany tak że dając nam jeden bonus, równocześnie wpływa negatywnie na inną cechę. Jeśli dodamy do tego fakt że podczas walki niebagatelne znaczenie ma nie tylko klasa bohatera ale również miejsce które zajmuje w drużynie (niektórych skilli możemy użyć będąc tylko na ostatnim miejscu, innych tylko będąc na czele itd.) okaże się że dostajemy tutaj naprawdę głębokie i świetnie współgrające ze sobą mechaniki.

Nie ukrywam że nie udało mi się ukończyć gry, dotrwałem chyba do końca drugiej czy trzeciej lokacji gdzie odbiłem się od końcowego bossa. W międzyczasie do gry ukazało się kilka dodatków więc jest motywacja żeby wrócić do mrocznego lochu, nie wiem tylko czy mój poziom stresu wytrzyma będąc zmuszony po raz kolejny levelować następną ekipę, bo pozbawiony kasy i perspektyw wysłałem moich najlepszych wojowników na samobójczą misję z której już nie wrócili…
#gry #gryindie #grykomputerowe #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

11

Into The Breach (PC/Switch)

Indyk z podróżującymi w czasie (i przestrzeni) mechami w roli głównej? Czemu nie, przecież jak to bywa w grach indie, wystarczy kilka pikseli na krzyż a wyobraźnia dopowie resztę. Liczy się ciekawy pomysł i grywalność, a obu tych elementów w Into The Breach nie brakuje.

O co chodzi?

Galaktyka została opanowana przez złych kosmitów! Pokonać ich może tylko załoga gwiezdnego patrolu na czele której stoi Kapitan Bomba! No dobra, nie cała galaktyka, a tylko jedna planeta a na czele patrolu stoi gracz ale generalnie tak to wygląda W Into The Breach przejmujemy kontrolę nad oddziałem złożonym z trzech mechów które zostają wysłane w przeszłość aby spróbować uratować planetę przed zagładą z rąk, (a raczej macek, odnóży i szczęk) kosmitów. Zadanie nie jest łatwe ale jeśli nam się nie uda, zawsze zdążymy teleportować się z powrotem do naszej bazy i cofnąć się w czasie jeszcze raz 😉. Jeśli spodziewacie się dynamicznej gry akcji z wybuchami i kosmicią posoką zalewającą ekran to muszę was rozczarować. Into The Breach to... taktyczna turówka z ciekawym twistem.

Gdzie jest haczyk?

Od razu muszę zaznaczyć że ITB to nie jest gra dla każdego. Niektórzy ją pokochają za swoją specyfikę, inni nie znajdą w niej niczego ciekawego – sam czytając opinie nie sądziłem że mi się spodoba a jednak wciągnęła mnie na dobre kilkanaście godzin, polecam więc dać jej szansę. Jak napisałem w poprzednim akapicie, lądujemy za sterami trzech mechów które cofają się w czasie próbując uratować świat przed zagładą. Ów świat podzielony jest na 4 wyspy które z kolei podzielone są na kilka etapów za ukończenie których zbierać będziemy różne bonusy służące do ulepszenia naszych mechów czy odnowienia energii która jeśli dojdzie do zera - kończy grę. Każdy etap to swego rodzaju zawieszona w przestrzeni plansza podzielona na kwadratowe pola po których będziemy przemieszczać nasze roboty próbując ubić kosmitów którzy z kolei próbują ubić nas oraz umiejscowione na planszy budynki. W Każdej turze możemy ruszyć i zaatakować każdym z mechów a aby wygrać, musimy po prostu przeżyć kilka tur i dowieźć do końca przynajmniej jednego robota. Jeśli dotrwamy do końca, pozostali na planszy kosmici uciekną a mech zostaje naprawiony. Ciekawym twistem jest tutaj fakt że wiemy co zrobią w następnej turze przeciwnicy. Brzmi dziwnie? No trochę tak, ale dzięki temu gra taktyczna zamienia się w całkiem tęgą łamigłówkę. Kosmitów jest zazwyczaj więcej od nas a nasze mechy mają w arsenale tak ciekawe ataki jak np. Przyciągnięcie przeciwnika o jedno pole do siebie Brzmi śmiesznie, ale dzięki temu wróg zaatakuje inne pole niż miał zamiar, a jeśli na tym innym polu stoi kolejny kosmita to oberwie on po tyłku od swojego pobratymcy. Większość czasu spędzimy więc tutaj na szukaniu idealnego ruchu który zminimalizuje albo całkowicie zniweluje atak wroga jednocześnie robiąc im jak największe kuku. Trochę przypominało mi to momentami szachowe łamigłówki, jeśli ktoś gra to zrozumie co mam na myśli. Żeby nie było za łatwo trzeba tutaj uważać na masę modyfikatorów jak np. teren na którym się znajdujemy (niektóre mechy nie mogą strzelać z wody, a jeśli podpalimy pole z lasem każda jednostka która na nim wyląduje zapali się), czy specjalne zadania (jak np. Ochrona konkretnego budynku, czy zabicie co najmniej 4 kosmitów) za których wykonanie dostaniemy różne bonusy. Po przejściu kilku map czeka nas boss, jeśli przeżyjemy walkę z nim, możemy wydać nazbierane bonusy na ulepszenie robotów i przeskoczyć do następnej wyspy gdzie czekają na nas nowe rodzaje kosmitów, nowe plansze i zadania przy czym wybór wyspy nie jest narzucony z góry i jeśli wolimy scenerię zimową zamiast pustynnej, nie ma problemu. W miarę postępów odblokujemy nowe oddziały z unikalnymi umiejętnościami, a potem będziemy nawet mogli dowolnie ułożyć sobie oddział wedle uznania z wszystkich dostępnych mechów.

Podsumowując, gra nie jest może zbyt długa i kiedy już przejdziemy ją po raz pierwszy i poznamy dobrze mechaniki, robi się nawet zbyt prosta, ale zanim to się stanie spędzicie długie godziny na planowaniu idealnych ruchów i nieraz zaliczycie rage quit kiedy okaże się że coś jednak przeoczyliście, i cały perfekcyjny run idzie w pizdu. Polecam
#gry #grykomputerowe #gryindie #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

10

Hollow Knight

Znacie to uczucie kiedy po jakimś dobrym serialu albo książce który wciągnie was tak że nie możecie się oderwać odczuwacie taką jakąś pustkę i smutek że przygoda już się skończyła? No to ja tak miałem z Hollow Knight czyli następnym indykiem o którym chciałbym wam Lurki opowiedzieć. Mimo że gra jest platformówką, czyli gatunkiem z którym nie do końca jest mi po drodze, jest to jedna z lepszych gier w jakie grałem w zeszłym roku i zaraz postaram się wam wyjaśnić dlaczego.

O co chodzi?

W skrócie – to nie wiadomo Wcielamy się w bliżej nieokreśloną z imienia postać wrzuconą w dziwny, mroczny dwuwymiarowy świat i rozpoczynamy swoją wędrówkę. Po kilku minutach docieramy do małej wioski gdzie dowiadujemy się od jedynego pozostałego w niej mieszkańca że królestwo (po prostu królestwo, nadal nie bawimy się w nazwy) podupadło przez ostatnie lata i generalnie jak tak dalej pójdzie to zapuści i zapadnie się ono całkowicie. Wygląda na to że trzeba będzie sprawdzić czemu tak się dzieje, zaciskamy więc dłonie na naszym orężu nazwanym tutaj hmm... gwóźdź? (Nail) i wskakujemy do stojącej nieopodal studni która okazuje się o wiele głębsza niż nam się wydaje.

Gdzie jest haczyk?

Musze przyznać że na początku gra mnie średnio zainteresowała. Stwierdziłem jednak że no, mogę sobie trochę poskakać i z każdym pokonaną platformą wsiąkałem coraz bardziej. Najciekawszą rzeczą w hollow knight jest chyba jej unikalny pomysł na siebie. Jak już wspomniałem gra jest bardzo mroczna, utrzymana w brudnej szaro-burej konwencji, niektóre lokacje są wręcz niepokojące i lekko straszne. Można wyraźnie poczuć że królestwo naprawdę się rozpada i nie jest ono zbyt przyjaznym światem. Ta dziwna podziemna kraina wypełniona jest rożnego rodzaju robalopodobnymi niemilstwami z którymi walczyć będziemy za pomocą naszego gwoździa i specjalnych umiejętności odblokowywanych w miarę postępów w grze. Sama gra jak już wspomniałem nie tłumaczy za bardzo kim jesteśmy i po co właściwie wałęsamy się od lokacji do lokacji, będziemy to odkrywać ze strzępków informacji a także dowiadywać się od napotykanych npców czy bossów z którymi skrzyżujemy miecze czy tam gwoździe. Sposób narracji mimo że sama fabuła jest od pewnego momentu nieco przewidywalna jest bardzo ciekawy i pozostawia sporo miejsca na domysły i interpretację. Kolejnym elementem spinającym tę ciekawą mozaikę jest fakt że gra jest całkiem trudna. Twórcy zaadaptowali tutaj system znany z gier Dark Souls i podobnych. Pokonując przeciwników zbieramy monety zwane tutaj geo za które kupimy różne talizmany dające bonusy czy też mapy kolejnych lokacji (a uwierzcie mi, bez mapy ani rusz), ale również dusze naszych wrogów które stanowią paliwo do naszych specjalnych umiejętności. Dusze wrogów uzupełniają również nasze zdrowie, trzeba więc zarządzać tym zasobem dość mądrze zwłaszcza że zagrożenie czyha z każdej strony. Po śmierci odradzamy się przy ostatnio napotkanym ognisku, wrogowie się odradzają i musimy wrócić do miejsca zgonu po zgubiony hajsik... wróć, tutaj są to po prostu ławeczki na których można sobie przycupnąć i nieco odetchnąć, wrogowie rzeczywiście się odradzają, a żeby odzyskać geo trzeba pokonać naszego ducha który lurkuje (hehe) w miejscu gdzie padliśmy. Trzeba przyznać że może to być na początku nieco irytujące bo jeśli zapomnimy przysiąść na ławeczce gdzieś w pobliżu, czeka nas przedzieranie się przez kilkanaście ekranów żeby dostać się do miejsca zgonu. Potem nie jest już to tak uciążliwe bo odblokujemy mnóstwo skrótów. Podobnie jak w Dark Souls spotkamy tutaj też multum bossów którzy - uwierzcie mi - skopią wam dupę nie raz i nie dwa razy. Sama rozgrywka to swoista metroidvania, przemierzając głębie królestwa nieraz natrafimy na bariery nie do przejścia, i obszary które staną się dostępne dopiero po odblokowaniu podwójnego skoku czy możliwości przyklejania się do ścian.

Gierka jest całkiem długa jak na platformówkę, spędziłem w niej trochę ponad 20h i po zobaczeniu napisów końcowych miałem na liczniku trochę ponad 60%. Polecam gorąco, zakończenie gry mimo że przewidywalne jest dalekie od happy endu i kiedy zaczniemy w końcu rozumieć na czym polega nasz quest będzie nam coraz ciężej brnąć ku nieuniknionemu rozwiązaniu poprzez brudne jaskinie i mroczne tunele pustego rycerza.
#gry #gryindie #grykomputerowe #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

10

Stardew Valley

Pamiętam jak na początku tysiąclecia w jednej z growych gazetek których było wtedy pełno zobaczyłem recenzję gierki Harvest Moon na Playstation. Harvest Moon był to w skrócie symulator farmera. Pomysł wydał się młodocianemu Gihadowi nad wyraz ciekawy i chociaż nigdy nie udało mi się zagrać w wyżej wymieniony tytuł – odbiłem sobie temat z nawiązką jakieś 18 lat później przy okazji ogrywania Stardew Valley. Pomysł jak był tak pozostał ciekawy a wysyp rożnego rodzaju symulatorów farmera tylko potwierdza że prawdziwy gracz oprócz dowodzenia armiami czy ratowania świata po raz kolejny lubi także czasem pomachać motyką i wydoić krowę.

O co chodzi?

W Stardew Valley wcielamy się w rolę świeżo upieczonego farmera który odziedziczył po dziadku mocno zapuszczone gospodarstwo w tytułowej dolinie Stardew. Gospodarstwo jest dość wielkie i mocno zaniedbane będziemy musieli zatem zacząć od ogarnięcia obejścia i okolic zanim zaczniemy budować nasze ranczo. Pomogą nam w tym liczni mieszkańcy wioski którzy, jak to już bywa na wsi są bardzo mili i chętni do pomocy, sami również rozdając różnego rodzaju questy. Wioska jest wbrew pozorom całkiem spora a kiedy znudzi nam się zabawa w farmera, zawsze możemy pobawić się też w górnika zwiedzając przepastną kopalnię na obrzeżach miasteczka, zająć się rybołówstwem, gotowaniem czy też pomóc odnowić zapomniany budynek community centre. Będziemy mogli uczestniczyć w życiu wioski biorąc udział w licznych festiwalach, nawiązując znajomości czy nawet chodząc na randki. Wszystko utrzymane w pixelartowej, dwuwymiarowej ale bardzo czytelnej i kolorowej grafice.

Gdzie jest haczyk?

Mimo że może brzmi to wszystko bardzo prosto i nudnie, to od samej gry wręcz nie sposób się oderwać. Od samego początku zawsze mamy coś do zrobienia, jakieś ziarno do zasiania, jakieś narzędzie do wykucia czy jakieś grzybki do zebrania. Oczywiście jak w każdej grze tego typu system craftingu jest tutaj rozbudowany do granic możliwości a pomimo setek przedmiotów do znalezienia, kupienia czy zbudowania, rzadko kiedy będziemy zbierać jakieś nieprzydatne śmieci. Ekonomia w grze jest zbalansowana idealnie, praktycznie zawsze jesteśmy trochę pod kreską nawet w późniejszych etapach gry a sam dobowy system gry wkręca nas mocno w tryb „jeszcze jednej tury”. Czas jest właściwie jednym z głównych bohaterów bo oprócz dobowego systemu mamy również pełnoprawny kalendarz ze zmieniającymi się porami roku oraz wspomnianymi wcześniej festiwalami i różnego rodzaju eventami. Zapomnisz podlać warzywa? No cóż, właśnie straciłeś plony i sporo hajsu, wracamy do zbierania jagód żeby kupić więcej nasion. Przegapiłeś jakiś festiwal, albo zapomniałeś nazbierać kasztanów dla kogoś podczas jesieni? No cóż, zapraszamy za rok. Żeby nie było zbyt nudno, samych questów od niezależnych postaci jest tutaj zatrzęsienie, a wiele z nich oferuje nagrody bez których nie posuniemy się naprzód, więc strata całego roku potrafi boleć. Nie od razu będziemy też super farmerami, wędkarzami czy wojownikami (tak, tak nawet na wsi trzeba czasem komuś przywalić sztachetą przez łeb) więc realnie odczuwamy progress a sama chęć zobaczenia co jest dalej trzyma przy grze żelaznymi obcęgami.

Podsumowując, gra stanowi niespotykany mix minecrafta i simsów, podlana jest nieco RPGowym sosem i jest niesamowicie relaksująca. Warto zaznaczyć ze podobnie jak wspomniany minecraft – została w całości stworzona przez jednego człowieka, jest do wyłapania za jakieś 40zł i spokojnie wystarczy na cały lockdown
#gry #gryindie #grykomputerowe #tlusteindyki <- autorski tag do obserwowania/czarnolistowania

14

Siema lurki, a więc jak zapowiadałem wczoraj, zaczynam serię wpisów o #gryindie w formie minirecenzji, zobaczymy czy to się przyjmie czy nie. Zaklepałem sobie również tag #tlusteindyki więc dajcie suba jak wam się spodoba. Na pierwszy ogień leci znany chyba wszystkim graczom Hades.

Hades to zręcznościowy slasher wydany w 2020 roku przez Supergiant games. Gra wdarła się szturmem w umysły graczy zdobywając dziesiątki nagród za najlepsza grę 2020 i nie ukrywam że miałem go na steamowej wishliście odkąd tylko o nim usłyszałem mimo że nie grałem wcześniej w żadne produkcje ze stajni Supergiant games.

O co chodzi?

Hades to roguelitowy slasher osadzony w świecie znanym z greckiej mitologii. Wcielamy się w syna tytułowego Hadesa – Zagreusa, który próbuje wydostać się z podziemnego świata zmarłych i dostać się do Olimpu żeby móc popijać sobie ambrozję z rodzinką olimpijskich bogów, przynajmniej takie są jego motywy na początku. Nie trzeba dodawać że z królestwa umarłych wydostać się jest niełatwo inaczej mielibyśmy na ulicach tłumy podgniłych zombiaków, grunt to jednak się nie poddawać. Aby książę miał nieco łatwiej w swojej wędrówce przez 4 piętra hadesu (Tartar, Asphodel, Elisium i Temple Of Styx) na pomoc wyruszają mu liczne zastępy jego boskich, ciotek, wujków i kuzynów z pomocą których ulepszymy swoje umiejętności, oręż czy statystyki. Eliminować zastępy nieumarłych będziemy za pomocą 6 broni z których każdą gra się zdecydowanie inaczej. Sama rozgrywka polega na przedzieraniu się przez kolejne pokoje pełne różnorakich niemilców zbierając po drodze sporo znajdziek i ulepszeń, a na końcu każdej z 4 lokacji czeka boss. Brzmi prosto i niezbyt odkrywczo ale sama gra wciąga jak bagno od pierwszych chwil.

Gdzie jest haczyk?

Jak dla mnie Jedną z największych zalet Hadesa oprócz bezbłędnych mechanik jest... fabuła. Jak nigdy w roguelikach kolejne próby pokonania Hadesu mają tutaj jak najbardziej sens – przecież w świecie umarły się tak naprawdę nie umiera a tylko spada na samo dno piekła. Spotkamy tabuny postaci znanych z greckiej mitologii którzy będą pamiętać nasze działania, dawać nam rady czy przekomarzać się z całkiem sarkastycznym Zagreusem. Wszystkie postacie są udzwiękowione a lektorzy odwalają kawał dobrej roboty, nie zdarzyło mi się skipnąć chyba żadnej kwestii, tak dobrze to brzmi. Nawet po zakończeniu gry i wydostaniu się z Hadesu po raz pierwszy, wszystko nadal ma fabularny sens i wkręca nas w coraz to kolejne próby wydostania się z niego ponownie. Sama gra również bardzo dobrze stopniuje poziom trudności i jest świetnie zbalansowana i niesamowicie płynna, przelatując przez pierwsze kilka komnat naprawdę możemy poczuć się potężni a jednak im dalej w las, tym coraz ciężej. Nigdy jednak nie miałem wrażenia że gra jest niesprawiedliwa, każda skucha to sygnał że jednak to my daliśmy dupska. Same mechaniki mimo że na pierwszy rzut oka tego nie widać są niezwykle głębokie a ilość buildów jakie można stworzyć przyprawia o zawrót głowy. Zawsze jest jeszcze coś do odkrycia, jakiś bibelot do przetestowania czy ulepszenie do kupienia, spokojnie można w Hadesie spędzić dziesiątki godzin bez poczucia znużenia. Aha - no i można pogłaskać Cerbera

Jeśli lubisz zręcznościówki w roguelikowym setupie – ta gra jest dla Ciebie. Jeśli nie lubisz – sprawdź mimo wszystko jeśli będzie na jakiejś wyprzedaży, bo nie słyszałem jeszcze ani jednej krytycznej opinii na temat tej gry 😊
#grykomputerowe #gry

19