Polak głupi po szkodzie
W sierpniu 2008 roku Rosja napadła na Gruzję. Wtedy prezydent Lech Kaczyński pojechał do Tbilisi i powiedział słynne słowa: "Dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze kraje bałtyckie, a potem może przyjdzie czas na moją ojczyznę, na Polskę". Mocne, trafne, prorocze. Tylko co z tego, skoro przez kolejne lata robiliśmy wszystko, by udowodnić, że polska klasa polityczna to zbieranina ludzi, którzy potrafią gadać, ale jak przychodzi co do czego, to palcem nie kiwną.
Spójrzmy na liczby. Gdyby Polska w 2010 roku postanowiła potraktować sprawy obronności na serio i wziąć się za budowę prawdziwej siły militarnej, dziś moglibyśmy mieć armię stanowiącą 70% rosyjskiego potencjału. Co to oznacza?
Ponad 8 tysięcy czołgów zamiast dzisiejszych 569.
Około 106 tysięcy pojazdów opancerzonych zamiast obecnych 50 tysięcy, których duża część to złom.
2500 samolotów zamiast 459.
850 śmigłowców zamiast 208.
Prawie 5 milionów pocisków artyleryjskich rocznie zamiast maksymalnie 40 tysięcy.
Oczywiście, to wszystko kosztuje. Ale jeśli rozłożyć to na 15 lat, oznaczałoby to dodatkowe roczne wydatki rzędu 40 mld zł. Dużo? Tak, ale w pełni w naszym zasięgu. Zwłaszcza że budżet państwa przez ten czas urósł trzykrotnie. Dla porównania, samo 500+/800+ oraz 13. i 14. emerytura kosztują nas rocznie ponad 80 mld zł. I to są wydatki, które nie dają nam żadnej siły przetargowej w Europie ani na świecie, nie zwiększają naszego bezpieczeństwa, ani nie budują trwałej wartości dla przyszłych pokoleń.
Problem w tym, że w czasie dobrej koniunktury zamiast inwestować w coś, co naprawdę mogłoby nam zapewnić bezpieczeństwo i poważne miejsce w Europie, my te pieniądze przejedliśmy. Nie tylko na programy socjalne, ale również na rzeczy tak błyskotliwe jak elektrownia jądrowa, której budowa nigdy się nie zaczęła i nie zacznie przez kolejne 15 lat...
Tymczasem nasza armia przez lata była traktowana jak kula u nogi. Dopiero po 2014 roku, gdy Rosja zajęła Krym, zaczęło się jakieś ruszanie tematu, ale nadal nie na poziomie, który można by nazwać poważnym. Kupiliśmy kilka sztuk F-35, Abramsów i HIMARS-ów, ale to bardziej PR-owe zagrania niż realna modernizacja sił zbrojnych. Próbowaliśmy rozkręcić produkcję amunicji, ale w 2023 roku było to wciąż żałośnie mało – maksymalnie 40 tysięcy pocisków rocznie, podczas gdy Rosja produkowała 7 milionów. Od 2024 roku plany zwiększenia produkcji do śmiesznych 200 tysięcy pocisków rocznie nadal są tylko w fazie planów.
Gdyby Polska w 2010 roku podjęła decyzję o zbrojeniach na serio, dzisiaj moglibyśmy być absolutnym liderem w regionie. Zamiast tego, w 2022 roku rzuciliśmy się na paniczne zakupy uzbrojenia (oczywiście srogo przepłacając), bo nagle okazało się, że Rosja nie tylko nie jest "mitycznym zagrożeniem", ale rzeczywiście może zagrażać NATO.
W tym przypadku, parafrazując Kochanowskiego, Polak nawet po szkodzie pozostaje głupi. Zamiast budować własną siłę, liczymy na sojusze, pokornie podkulamy ogon i pozwalamy, by traktowano nas jak zaplecze taniej siły roboczej oraz rynek zbytu. Silna armia zmieniłaby sposób, w jaki UE odnosi się do Polski – z petenta na partnera. Być może Amerykanie i Rosjanie nigdy nie zdołaliby rozkręcić projektu "wojna na Ukrainie", gdybyśmy byli realnym graczem, a w regionie panowałby spokój. Brak zdolnych dyplomatów, którzy potrafiliby wynegocjować dla nas korzystne układy, sprawia, że nawet przy obecnej sytuacji moglibyśmy ugrać więcej – ale nie mamy takich ludzi. Nasza rzeczywistość to paździerz, karton i styropian pospinane trytytkami, a na czele obrony stoi pediatra, który zdaje się bardziej przygotowywać do ewakuacji niż do obrony kraju. Czy to już zdrada, czy jeszcze tylko skrajna niekompetencja? W najbardziej pozytywnej wersji polska klasa polityczna to po prostu debile, którzy nie potrafią rozumieć otaczającej ich rzeczywistości.
Może warto wreszcie wyciągnąć wnioski z naszej historii i zacząć działać zanim znów będzie za późno?
#polityka #wojna #zbrojenia
W sierpniu 2008 roku Rosja napadła na Gruzję. Wtedy prezydent Lech Kaczyński pojechał do Tbilisi i powiedział słynne słowa: "Dzisiaj Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze kraje bałtyckie, a potem może przyjdzie czas na moją ojczyznę, na Polskę". Mocne, trafne, prorocze. Tylko co z tego, skoro przez kolejne lata robiliśmy wszystko, by udowodnić, że polska klasa polityczna to zbieranina ludzi, którzy potrafią gadać, ale jak przychodzi co do czego, to palcem nie kiwną.
Spójrzmy na liczby. Gdyby Polska w 2010 roku postanowiła potraktować sprawy obronności na serio i wziąć się za budowę prawdziwej siły militarnej, dziś moglibyśmy mieć armię stanowiącą 70% rosyjskiego potencjału. Co to oznacza?
Ponad 8 tysięcy czołgów zamiast dzisiejszych 569.
Około 106 tysięcy pojazdów opancerzonych zamiast obecnych 50 tysięcy, których duża część to złom.
2500 samolotów zamiast 459.
850 śmigłowców zamiast 208.
Prawie 5 milionów pocisków artyleryjskich rocznie zamiast maksymalnie 40 tysięcy.
Oczywiście, to wszystko kosztuje. Ale jeśli rozłożyć to na 15 lat, oznaczałoby to dodatkowe roczne wydatki rzędu 40 mld zł. Dużo? Tak, ale w pełni w naszym zasięgu. Zwłaszcza że budżet państwa przez ten czas urósł trzykrotnie. Dla porównania, samo 500+/800+ oraz 13. i 14. emerytura kosztują nas rocznie ponad 80 mld zł. I to są wydatki, które nie dają nam żadnej siły przetargowej w Europie ani na świecie, nie zwiększają naszego bezpieczeństwa, ani nie budują trwałej wartości dla przyszłych pokoleń.
Problem w tym, że w czasie dobrej koniunktury zamiast inwestować w coś, co naprawdę mogłoby nam zapewnić bezpieczeństwo i poważne miejsce w Europie, my te pieniądze przejedliśmy. Nie tylko na programy socjalne, ale również na rzeczy tak błyskotliwe jak elektrownia jądrowa, której budowa nigdy się nie zaczęła i nie zacznie przez kolejne 15 lat...
Tymczasem nasza armia przez lata była traktowana jak kula u nogi. Dopiero po 2014 roku, gdy Rosja zajęła Krym, zaczęło się jakieś ruszanie tematu, ale nadal nie na poziomie, który można by nazwać poważnym. Kupiliśmy kilka sztuk F-35, Abramsów i HIMARS-ów, ale to bardziej PR-owe zagrania niż realna modernizacja sił zbrojnych. Próbowaliśmy rozkręcić produkcję amunicji, ale w 2023 roku było to wciąż żałośnie mało – maksymalnie 40 tysięcy pocisków rocznie, podczas gdy Rosja produkowała 7 milionów. Od 2024 roku plany zwiększenia produkcji do śmiesznych 200 tysięcy pocisków rocznie nadal są tylko w fazie planów.
Gdyby Polska w 2010 roku podjęła decyzję o zbrojeniach na serio, dzisiaj moglibyśmy być absolutnym liderem w regionie. Zamiast tego, w 2022 roku rzuciliśmy się na paniczne zakupy uzbrojenia (oczywiście srogo przepłacając), bo nagle okazało się, że Rosja nie tylko nie jest "mitycznym zagrożeniem", ale rzeczywiście może zagrażać NATO.
W tym przypadku, parafrazując Kochanowskiego, Polak nawet po szkodzie pozostaje głupi. Zamiast budować własną siłę, liczymy na sojusze, pokornie podkulamy ogon i pozwalamy, by traktowano nas jak zaplecze taniej siły roboczej oraz rynek zbytu. Silna armia zmieniłaby sposób, w jaki UE odnosi się do Polski – z petenta na partnera. Być może Amerykanie i Rosjanie nigdy nie zdołaliby rozkręcić projektu "wojna na Ukrainie", gdybyśmy byli realnym graczem, a w regionie panowałby spokój. Brak zdolnych dyplomatów, którzy potrafiliby wynegocjować dla nas korzystne układy, sprawia, że nawet przy obecnej sytuacji moglibyśmy ugrać więcej – ale nie mamy takich ludzi. Nasza rzeczywistość to paździerz, karton i styropian pospinane trytytkami, a na czele obrony stoi pediatra, który zdaje się bardziej przygotowywać do ewakuacji niż do obrony kraju. Czy to już zdrada, czy jeszcze tylko skrajna niekompetencja? W najbardziej pozytywnej wersji polska klasa polityczna to po prostu debile, którzy nie potrafią rozumieć otaczającej ich rzeczywistości.
Może warto wreszcie wyciągnąć wnioski z naszej historii i zacząć działać zanim znów będzie za późno?
#polityka #wojna #zbrojenia