#wiedzmin #netflix #wiedzminbloodorgin #ogladajzlurkiem #recenzja #seriale #memrys
Dożyliśmy czasów, gdzie każde uczciwsze zdanie o tym co robi Netflix z uniwersum Wiedźmina zaczyna się wstępem "Nie jestem rasistą, ale…". Z drugiej strony od czegoś trzeba zacząć, a sprawy obsady i scenariusza są na tle artystycznie nijakie i urągające materiałowi źródłowemu, że jest to wygodny punkt, aby rozpocząć gorzkie żale.
Najzabawniejsze jednak jest to, że ten cały Wiedźmin - Blood Orgin jest najlepszą rzeczą jaką pod patronatem Netflixa udało się wyprodukować w świecie pana "he/hi$" Spakowskiego. I mówię tu tylko o kwestii warsztatowej; ktoś tam w końcu temu beztalenciu, pani "she/her" Hissrich zabrał "taśmy" i wykroił z sześciu godzin pierwotnego meteriału te cztery, które są całkiem spójne pod odgrzewany barszcz z uszkami. Trzeba tylko na dokładki uważać, bo raz się odbija Conanem Barbarzyńcą, innym razem Mulan, czy Flashem Gordonem, by znów zaraz zaciągnąć Herkulesem. Posmaku samego Wiedźmina w tym nie ma, ale hej... czy ktoś się jeszcze łudził?

5