Skończyłem czytać na wypoku tag #chemiczneopowiesci. Zacny to był tag. Zapamiętam go na długo - przynajmniej do weekendu.

Historii tow. Kazia ciąg dalszy, czyli z dachu na estakady.
Procedurę, która za chwile opisze przejść musiał bez wyjątku każdy.
Bynajmniej nie dlatego, że był to jakich chrzest bojowy, czy jakaś fala.
Nagrzewanie rurociągu parowego (6 MPa) - bo o tej procedurze mowa - była łatwa i każdy ja musiał potrafić wykonać bez wyjątku.
Łatwa. Dla istoty myślącej, ale nie dla Pana K., bo ten zawsze wybierał swoje ścieżki myślowe a utarte i sprawdzone schematy pozostawiał praktykom.

Nie przeciągając więcej. Idziemy w 3. tj. mistrz zmianowy Bogus (ten był prawdziwy "miszcz"i jemu też parę wpisów poświecę, bo warto), ja i - rzecz jasna - Kazio.
Napisałem, że procedura była łatwa, bo taka była. Wystarczyło wejść po drabince na estakadę, usiąść okrakiem na rurociągu i przesunąć się powoli jakieś 5 m do zaworu.
To był najtrudniejszy etap. Później już było z górki. Wziąć klucz do zaworów, lekko go "zerwać", bo na grzybek od góry działa ciśnienie ok 60 atm, i poczekać aż usłyszy się charakterystyczne syczenie.
To znak, ze para poszła. Później ta sama droga zejść na dół i przejść się po odwodnieniach i lekko je pouchylać, żeby zeszła woda i poczekać aż pojawi się para.

Dalej - odczekać godzinę i powtórka czyli: wchodzimy, uchylamy, kontrolujemy i tak przez kolejnych kilka godzin, aż rurociąg się nagrzeje do normalnej temperatury.
Tyle teoria + praktyka. Nikt jeszcze nie wiedział, ze na Pana K. trzeba było brać poprawki (pomimo 1 wpadki).
Bogus wytłumaczył wszystko jasno i klarownie tak, ze mogłaby to zrobić nawet średnio rozgarnięta sznurówka (jakby miała ręce).

Do punktu podciągnięcia się do zaworu tow. K. zrobił wszystko perfekcyjnie. Wyjął klucz, "zerwał" zawór i... kilkoma (pomimo swojego wieku) sprawnymi ruchami odkręcił zawór na full.
Pierwszy raz w życiu wtedy widziałem, ze w martwa naturę człowiek jest w stanie tchnąć trochę życia. Otóż rurociąg na odcinku ca. 500 m zaczął wić się trochę jak wąż, a trochę podskakiwać niczym koń na rodeo. Rzecz jasna z Panem K. na pokładzie.

W pierwszym etapie (tj. po 2 sek) spadła z niego otulina z blachy aluminiowej, a później to samo zaczęło się dziać z izolacja. Pan K. trzyma się zaworu, żeby go ta ożywiona przez przypadek natura z 15 m. nie zrzuciła.
Ja z siebie byłem w stanie wydobyć tylko:
- O #!$%@?!
Boguś skwitował to, jak zwykle, krótko:
- A się #!$%@? dobrze czymie…

Pan. K z góry drze ryja:
- Majster! Co robić, co robić, co robić!

Boguś jw. czyli znów krótko:
- Czego się pan, #!$%@?, drzesz? Zamknij ryja i zachowuj się jak człowiek... ZŁAŹ!

W końcu ucichło. Pan. K zszedł i ja prawie też, tylko na inny sposób.
Ze strat własnych: rozizolowany rurociąg i puściły 3 (albo 4 spawy).

Jeżeli ktoś myśli, że to był koniec możliwości Pana K., to jest w błędzie. Zgodnie z zasada "do trzech razy sztuka" był jeszcze jeden "fikołek", zanim przenieśli tow. K na inny wydział, który zajmował się - oględnie mówiąc - koszeniem trawy. Nie miał chłop do pary szczęścia.(╯︵╰,)

5

Czyszczę otwarte zakładki. Tę miałem otwartą od nie pamiętam jak dawna. Czas tę opowieść w końcu przekleić na Lurka

"Jak niektórzy pamiętają, Robercik był inteligenty inaczej. Ale nie tylko on, mi tez się udała ta sztuka kilka razy w życiu. Przypomniała mi się pewna historia związana ze Sulfubursztynianem. Specyfik był na tyle popularny w zakładzie, że wynosiło się go (czyt. kradło) na potęgę. Proceder urósł do takich rozmiarów, że kierownictwo tamtejszego wydziału zdecydowało się na zaplombowanie wszystkich miejsc, gdzie można było go spuszczać – włazy, pompy, wszystkie połączenia kołnierzowe, odpowietrzenia. Dosłownie wszystko.

Ale Polak, to człowiek obrotny, więc zawsze coś wymyśli. Tym bardziej, że środek był wykorzystywany przez przedsiębiorcze małżonki pracowników na wszelkie możliwe sposoby. Mycie podłóg, włosów, naczyń, pranie a pewnie też i leczenie (dzięki @TheMan – nie wiedziałem o takim zastosowaniu!). Zapotrzebowanie na te cenne chemikalia było więc ogromne. No, ale te plomby…
Jakaś zmiana nocna, czyli nasz skok stulecia

Telefon od znajomego, który pracował na tamtej instalacji.
Chłopaki, bierzcie wózek akumulatorowy, beczkę i dawać szybko.
Ale plomby…
Znaleźliśmy jedno miejsce, skąd można spuścić. Dawać, bo autoklaw jeszcze pełny!

Tym miejscem, jak się później okazało, był manometr na tłoczeniu jednej z pomp. Wystarczyło go wykręcić, podpiąć w jego miejsce wąż, wąż do beczki i po 5 minutach można było wracać z zaopatrzeniem na miesiąc dla całej zmiany. I to była ostatnia okazja, bo później poplombowane były nawet włączniki pomp.

Później nastąpił żmudny proces wynoszenia tego przez bramę zakładową, tak, żeby nie zaliczyć wpadki. Co prawda byłem średnio chętny, ale na zasadzie – jak wszyscy, to wszyscy, babcia też – wyniosłem (ukradłem) i ja. Nie byłem jakimś specjalnym fanem Sulfobursztynianiu, dlatego walnąłem 5 L kanisterek gdzieś do jakieś szafki i zapomniałem o sprawie. Do czasu.

Na kłopoty... Sulfobursztynian

Do czasu, aż przed jakąś popołudniówką postanowiłem zrobić sobie pranie. Postanowienie okazało się trudne do zrealizowania, bo skończył mi się proszek do prania. Na dworze zimno, do sklepu daleko, cóż poradzić? Moment, ale przecież mam magiczny środek! Wszyscy mówią, że to lepsze od proszku, bo to czysta chemia. Żadnych substancji zapachowych i żadnych dodatków. Alergicy byliby szczęśliwi!

Dobra, tylko ile tego wlać? Mówili, że dobry, że super, że fajny, ale nie powiedzieli nic o dawkowaniu. Nie była to era smartfonów, skajpów itd., więc nie było kogo zapytać. W ramach testów, na początek, wlałem jedną szklankę. Nastawiłem pranie i zapomniałem o sprawie, bo powoli nadszedł czas, żeby szykować się do pracy. Chodziłem ta sobie z pokoju do kuchni, z kuchni do pokoju. A to coś zjeść, a to kolacje sobie przygotować. To co dało mi do myślenia, to to, że pralka dobiera któryś tam raz z rzędu wodę do prania.

Zaniepokoiłem się dopiero wtedy, jak mi przyszła do głowy myśl – a może bęben zaczął przeciekać, bo pralka leciwa i zalewam sąsiada?

Wpadam do łazienki sprawdzić co się dzieje. Otwieram drzwi i... w tym momencie mogłaby powstać pasta: jestem fanatykiem piany, całą łazienkę mam #!$%@?ą pianą. Przedpokój zresztą już też. Winowajca okazał się otwór odpowietrzający bębna. Cała pobrana woda zamieniała się w pianę i została wypychana na zewnątrz. A że przyroda nie lubi pustki, to automat dopuszczał wodę, żeby uzupełnić poziom wody, ta zamieniała się znów w pianę. I tak bez końca.

Jedyny ratunek, jaki mi w tamtym momencie przyszedł do głowy, to przejście na sterowanie ręczne i: płukanie, wypuszczenie wody, wirowanie i tak bez mała kilkanaście razy. Piana jak się produkowała, tak się produkowała. Bez końca. Istne perpetuum mobile Odpuściłem w końcu, bo zbliżał się czas wyjścia do pracy.

Jeśli ktoś myśli, że to koniec opowieści, to się myli.

Wychodzę z klatki, przed która były 3 studzienki kanalizacyjne i znów... jestem fanatykiem piany. Ręce mi opadły. Piana, jaka się z nich wydobywała pokryła teren o średnicy ok. 10 m i wysokości 1 m. Wokół zebrała się już „rada” sąsiedzka z niewybrednymi epitetami pod kierunkiem sprawcy. Ktoś wezwał nawet straż pożarna do usuwania skutków tej niebywałej katastrofy chemicznej.

Nie przyznałem się nikomu. Aż do dziś. Wiecie o tym jako pierwsi. Robercik mógłby być ze mnie dumny.
#chemiczneopowiesci #bezpieczenstwowprzemysle #heheszki #truestory
Pokaż spoilerZ późniejszego (cichego) wywiadu dowiedziałem się, ze na jedno pranie stosuje się dawkę 2, maksymalnie 3 (uwaga!) kropli. ( ͡° ʖ̯ ͡°)"

9