Dostałem dzisiaj #EmotionalDamage od pacjenta.

Powiedział że nie chce niszczyć we mnie zapału, ale on myśli że raczej już nie stanie na nogi. Skoro już padł ten temat, to porozmawiałem z nim szczerze, że faktycznie są bardzo nikłe szanse na to że odzyska władze w nogach i wytłumaczyłem dlaczego ćwicząc z nim przykładam więcej uwagi do tułowia i rąk - że nie chcę by choroba zabrała mu też to. Ta choroba postępuje i trzeba walczyć, ale nie wygra się - walczymy by polec możliwie jak najpóźniej i dni które pozostały przeżyć jak najlepiej.

Nie miałem jak go pocieszyć, poza stwierdzeniem faktu że zaczął późno chorować i miał szczęście przeżyć całe życie po swojemu, poza czasem emerytury.

I to on nie chciał niszczyć zapału u mnie... Ja nie chciałem niszczyć nadzieji w nim. Przecież to ja powinienem dbać o niego, ale nie jestem w stanie pomóc Cholera, oboje czujemy że to przegrana bitwa, a próbujemy. Pojebane to wszystko. Robisz co trzeba, a i tak przegrywasz.

Dobry z niego człowiek, ale #stwardnienierozsiane to kurwa…
Wojnę przeżył, widział jej okrucieństwa, w powstaniu pomagał jako 10-latek, kul z karabinu uniknął, ale choroba już go trafiła. Cały czas czuję że to człowiek z klasą i ten charakter w nim pozostał. Tylko nie ma jak tej swojej dobrej energii uzewnętrznić. Człowiek marzy tylko o tym by wstać z łóżka i dla tego "wspaniałego" świata to za dużo…

Żadna "karma" nie istnieje, a Bóg zdaje się mieć nasze cierpienie w dupie. Przynajmniej na etapie życia doczesnego. Ale kiedy mamy liczyć na jego pomoc jeśli nie tu i teraz?

Rozwaliło mnie to, że nie jestem w stanie mu pomóc, a mimo to on, choć wcale nie musi, chciał zadbać o mnie i "nie niszczyć we mnie zapału". Rzadko się spotyka takich ludzi.

17