Ad ostatnio popularnego jedzenia robali:
Blachang był miejscowym przysmakiem, zresztą łatwym do przyrządzenia. O określonej
porze roku szło się na brzeg morza i łowiło siatką roje maleńkich morskich żyjątek, unoszących
się w płytkiej przybrzeżnej wodzie. Następnie zakopywało się je w jamie wymoszczonej wodorostami, przykrywało nimi również z wierzchu i zostawiało na dwa miesiące.
W ciągu tego czasu żyjątka rozkładały się, tworząc cuchnącą maź. Fetor po odgrzebaniu
jamy był tak silny, że urywał głowę i na tydzień odbierał węch. Maź wybie
rało się z dołu powstrzymując oddech, a potem smażyło na patelni. Trzeba było przy tym uważać, żeby stać od nawietrznej, bo inaczej człowiek mógł się udusić. Po ostygnięciu substancji formowało się ją w bryły i sprzedawało za ciężkie pieniądze. Przed wojną kostka koszto
wała dziesięć centów. Teraz trzeba było płacić po dziesięć dolarów za płatek. Dlaczego był to przysmak? Otóż blachang był koncentratem białka. Nawet niewielki kawałeczek przesycał aromatem pełną miskę ryżu.
Oczywiście łatwo mógł się stać przyczyną czerwonki. Ale jeśli dojrzewał dostatecznie długo, był
dobrze wysmażony i nie tknięty przez muchy, wtedy jak najbardziej nadawał się do spożycia.
Z książki o obozie jenieckim z 2 Wojny Światowej.
#robaki #bedzieszjadlrobaki #nwo #historia

7

@Eugeniusz, to chyba z "Króla szczurów"🤔