Głód straszna rzecz
System reglamentacji żywności i rozmaitych produktów przemysłowych, jaki obowiązywał po zakończeniu wojny aż do końca 1948 roku, obejmował wszystkich pracowników. Kartki umożliwiały zakupy po niższych cenach, tak więc w praktyce stanowiły istotną część wynagrodzenia. Wiosną 1945 roku chleb na kartki kosztował około 1,5 zł, na wolnym rynku 45–50 zł.

Istniało kilka, początkowo aż pięć, kategorii kart, które rozdzielano zależnie od przydatności dla państwa określonej grupy zawodowej. Mniejsze przydziały otrzymywano na prowincji, w miejscowościach mających poniżej 10 tysięcy mieszkańców. Dzięki reglamentacji władza mogła sterować nastrojami społecznymi – zwiększać przydziały tym, których chciała pozyskać, lub zmniejszać tym, których chciała ukarać – a także motywować do pracy w kluczowych dla państwa gałęziach przemysłu. Górnicy na przykład otrzymywali przydziały chleba i mięsa nawet dwukrotnie większe niż inne grupy zawodowe.

Na kartki, a więc po cenach znacznie niższych niż na wolnym rynku, kupowano mąkę, ziemniaki, chleb, cukier, mięso, smalec, mleko w proszku, warzywa, konserwy, sól, zapałki, naftę, kawę, herbatę, a nawet wyroby włókiennicze. Problem jednak polegał na tym, że przydziały były niewielkie, a i tak trudno je było zrealizować. Spóźniały się dostawy, ginęły transporty, słowem, kartkowych towarów nieustannie brakowało. Dla najuboższych rodzin, które nie mogły zaopatrywać się na wolnym rynku, oznaczało to często głód.

Pisarz i historyk literatury, Wacław Kubacki, zaraz po wojnie wykładowca Uniwersytetu Poznańskiego, notował w swoim dzienniku w kwietniu 1945 roku: „Stołówka w piwnicy gmachu uniwersyteckiego na ulicy Słowackiego. Okna zabite deskami. Jemy w szarówce przesączających się szparami promieni wiosennego słońca. Obiad składa się z talerza zupy i kawałka czarnego chleba. Brak naczyń. Stojąc pod ścianą, czekamy, aż umyją łyżkę i miskę. Jestem ciągle głodny. Na kartki dostajemy bochenek chleba na tydzień. To mi wystarcza na trzy dni. Potem znowu tylko zupa z kawałkiem chleba w stołówce”.

Edward Drabienko, prawnik zatrudniony w inspektoracie wojewody śląsko-dąbrowskiego, generała Aleksandra Zawadzkiego w Katowicach, zarabiał 800 złotych miesięcznie, a skromna
kolacja w tamtejszej restauracji – jajecznica z czterech jaj, chleb, masło i herbata – kosztowała 280 złotych. Jednak wygłodniały po kilku tygodniach jadania w stołówce, zdecydował się na rujnującą „ucztę”. „Do końca życia będę pamiętał, co wówczas jadłem i ile to kosztowało” – opowiadał we wspomnieniach.

Dopiero kiedy Drabienkę awansowano i zaczęły przysługiwać mu specjalne przydziały żywności z magazynów Urzędu Wojewódzkiego, „nastąpiła obfitość jedzenia”. „Pamiętam wielką 6- kilogramową szynkę z kością, którą ugotowaliśmy na maszynce elektrycznej w pokoju hotelowym – wspominał po latach. – W nocy usłyszałem jakieś szmery. Otworzyłem oczy i zobaczyłem stojącą przy oknie moją żonę, obgryzającą 6-kilogramową szynkę”.
https://st-lento.pl/adpics/original/04_2021/10/9828f0_wielka-trwoga-m-zaremba-milosc-do-wojny-james-hillman-zdjecia.jpg
#jfe #polska

6

Brak komentarzy. Napisz pierwszy