Pamiętam jak przed laty prawie umarłem. Mając naście lat rodzice wyjechali na weekend do znajomych i zostawili mnie samego w domu. Komputer miałem wtedy ściśle reglamentowany, dlatego postanowiłem obmyślić jakiś plan przy pomocy którego nie zmarnuje ani godziny na sen, aż do czasu ich powrotu i odbije sobie z nawiązką ten zakaz. Poszedłem na korytarz, poklikałem przy kablu, uruchomiłem neostradę i wszedłem na fora żeby sprawdzić czy znajdę satysfakcjonujący mnie plan.
Na moje nieszczęście wpadłem na post wieloletniego tirowca, a przynajmniej tak się przedstawiał, co to nie raz i nie dwa musiał jechać kilka dni z rzędu bez choćby minutowego zmrużenia oczu. Pochwalił się, że zna niezawodną recepturę. Otóż wystarczyło, według niego, zagotować w garnku pół litra coca coli a potem do wrzątku wsypać 4 łyżki - łyżki, nie łyżeczki - kawy. Następnie odczekać aż mikstura trochę wystygnie, po czym wlać ją w siebie całą. Tak też i zrobiłem.
Muszę przyznać, że pierwsza noc minęła zadowalająco. Owszem, czułem się trochę dziwnie, jak gdybym wyprzedzał umysłem ruchy swego ciała, trudno to wytłumaczyć, forma zaginania czasoprzestrzeni. Wzrok wyostrzony, koncentracja pełna, wszedłem na wysokie obroty dzięki czemu mogłem bez przeszkód grać w moją ukochaną FIFĘ.
Mniej więcej na drugi dzień, tak w okolicach godzin popołudniowych, zaczęła mi latać lewa noga. Oczywiście zrzuciłem to na garb ekscytacji, wszak byłem zwykłym głupim nastolatkiem, a w głowie pojawiła się nawet myśl, że oto rozwiązałem na wieki wieków problem ze snem - po prostu z niego zrezygnuję. Po nogach przyszła kolej na ręce. Cóż, również i ten symptom nie zbudził mych podejrzeń, tym bardziej że od dobrych 30 godzin mało się ruszałem, więc to chyba normalna sprawa, gdy zaczynam czuć mrowienie w górnych kończynach? Problem w tym, że mrowienie nie ustawało. Najpierw szło w górę, aż do barków, potem serce zaczęło przyśpieszać swój rytm. Podjąłem decyzję o krótkiej przerwie na rozciąganie, bo faktycznie trochę się zasiedziałem przed monitorem. No więc wstaję i koniec. W ciągu dwóch sekund runąłem na podłogę. Od tej historii minęło już sporo czasu, a i tak pamiętam do dziś swoje myśli: Boże, jaka durna śmierć.
Nie wiem czy był to zawał, czy może organizm dał mi swoją odpowiedź na wypicie podgrzanej coca coli, jednego byłem natomiast pewien - umieram. Nie miałem jak złapać głębokiego oddechu, czułem tylko koniuszki palców, wiłem się niczym gąsienica i co rusz zginałem kolana. W głowie pojawiła się nawet, przez chwilkę, myśl, aby zacząć wzywać pomocy, lecz szybko zdusiłem ją w zarodku. Wolałem już zdechnąć, niż żeby mnie ktokolwiek nakrył w tak podłej sytuacji. Wizja, gdy drzwi wejściowe wywarza sąsiad, albo ratownik, potem znosi mnie po schodach, zawozi na jakiś SOR, gdzie podłączają mnie do kroplówki, wkładają do ust przeróżne rurki, oczywiście w międzyczasie wzywając rodziców, którym przez swoje durnoctwa popsułem spotkanie towarzyskie, nie….o nie…żegnam was w takim razie serdecznie wszyscy moi przyjaciele, widocznie nadszedł mój czas.
Agonia trwała dobre 3 godziny, lecz gdy doszedłem do siebie i spojrzałem na zegarek, musiałem skorygować swe obliczenia do zaledwie kilku minut. Najprawdopodobniej uratowało mnie przekręcenie się na bok, aby ułatwić sobie zwymiotowanie resztek wchłoniętej mikstury. Oczywiście większość objawów nie minęła i jeszcze na trzeci dzień trząsłem się jak w febrze, ale najważniejsze że mogłem oddychać. Co ciekawe, nadal nie chciało mi się spać. W głowie pojawił się nawet szatański pomysł, że może po prostu, jak na pierwszy raz, przesadziłem z dawką kawowej coca coli, i cała reszta jest w porządku.
No bo jak to jest? Tirowiec z internetu jeździ sobie bez obaw na tejże miksturze zarabiając na chleb, a ja umieram? Bezsens. Minęło kilka miesięcy i postanowiłem, nocując u kolegi, wypróbować przepis, tym razem z jedną łyżką. Podczas grania w FIFĘ bacznie się nawzajem obserwowaliśmy. Nie było żadnych dreszczy, mrowienia, duszenia się. Potrzeba snu również nie nastała. Mimo wszystko zaniechałem tego specyfiku. Nie ma sensu kusić losu.
#życie
Na moje nieszczęście wpadłem na post wieloletniego tirowca, a przynajmniej tak się przedstawiał, co to nie raz i nie dwa musiał jechać kilka dni z rzędu bez choćby minutowego zmrużenia oczu. Pochwalił się, że zna niezawodną recepturę. Otóż wystarczyło, według niego, zagotować w garnku pół litra coca coli a potem do wrzątku wsypać 4 łyżki - łyżki, nie łyżeczki - kawy. Następnie odczekać aż mikstura trochę wystygnie, po czym wlać ją w siebie całą. Tak też i zrobiłem.
Muszę przyznać, że pierwsza noc minęła zadowalająco. Owszem, czułem się trochę dziwnie, jak gdybym wyprzedzał umysłem ruchy swego ciała, trudno to wytłumaczyć, forma zaginania czasoprzestrzeni. Wzrok wyostrzony, koncentracja pełna, wszedłem na wysokie obroty dzięki czemu mogłem bez przeszkód grać w moją ukochaną FIFĘ.
Mniej więcej na drugi dzień, tak w okolicach godzin popołudniowych, zaczęła mi latać lewa noga. Oczywiście zrzuciłem to na garb ekscytacji, wszak byłem zwykłym głupim nastolatkiem, a w głowie pojawiła się nawet myśl, że oto rozwiązałem na wieki wieków problem ze snem - po prostu z niego zrezygnuję. Po nogach przyszła kolej na ręce. Cóż, również i ten symptom nie zbudził mych podejrzeń, tym bardziej że od dobrych 30 godzin mało się ruszałem, więc to chyba normalna sprawa, gdy zaczynam czuć mrowienie w górnych kończynach? Problem w tym, że mrowienie nie ustawało. Najpierw szło w górę, aż do barków, potem serce zaczęło przyśpieszać swój rytm. Podjąłem decyzję o krótkiej przerwie na rozciąganie, bo faktycznie trochę się zasiedziałem przed monitorem. No więc wstaję i koniec. W ciągu dwóch sekund runąłem na podłogę. Od tej historii minęło już sporo czasu, a i tak pamiętam do dziś swoje myśli: Boże, jaka durna śmierć.
Nie wiem czy był to zawał, czy może organizm dał mi swoją odpowiedź na wypicie podgrzanej coca coli, jednego byłem natomiast pewien - umieram. Nie miałem jak złapać głębokiego oddechu, czułem tylko koniuszki palców, wiłem się niczym gąsienica i co rusz zginałem kolana. W głowie pojawiła się nawet, przez chwilkę, myśl, aby zacząć wzywać pomocy, lecz szybko zdusiłem ją w zarodku. Wolałem już zdechnąć, niż żeby mnie ktokolwiek nakrył w tak podłej sytuacji. Wizja, gdy drzwi wejściowe wywarza sąsiad, albo ratownik, potem znosi mnie po schodach, zawozi na jakiś SOR, gdzie podłączają mnie do kroplówki, wkładają do ust przeróżne rurki, oczywiście w międzyczasie wzywając rodziców, którym przez swoje durnoctwa popsułem spotkanie towarzyskie, nie….o nie…żegnam was w takim razie serdecznie wszyscy moi przyjaciele, widocznie nadszedł mój czas.
Agonia trwała dobre 3 godziny, lecz gdy doszedłem do siebie i spojrzałem na zegarek, musiałem skorygować swe obliczenia do zaledwie kilku minut. Najprawdopodobniej uratowało mnie przekręcenie się na bok, aby ułatwić sobie zwymiotowanie resztek wchłoniętej mikstury. Oczywiście większość objawów nie minęła i jeszcze na trzeci dzień trząsłem się jak w febrze, ale najważniejsze że mogłem oddychać. Co ciekawe, nadal nie chciało mi się spać. W głowie pojawił się nawet szatański pomysł, że może po prostu, jak na pierwszy raz, przesadziłem z dawką kawowej coca coli, i cała reszta jest w porządku.
No bo jak to jest? Tirowiec z internetu jeździ sobie bez obaw na tejże miksturze zarabiając na chleb, a ja umieram? Bezsens. Minęło kilka miesięcy i postanowiłem, nocując u kolegi, wypróbować przepis, tym razem z jedną łyżką. Podczas grania w FIFĘ bacznie się nawzajem obserwowaliśmy. Nie było żadnych dreszczy, mrowienia, duszenia się. Potrzeba snu również nie nastała. Mimo wszystko zaniechałem tego specyfiku. Nie ma sensu kusić losu.
#życie
d00d
1
serwus
2
Zaciekawił mnie ten fragment, trochę jak atak potężnej paniki. Ile wtedy miałeś lat?
Traveler
0
wątpię, żeby to była panika, bo mrowienie zaczęło się już w trakcie samozadowolenia i dobrego humoru w czasie posiedzenia przed komputerem